Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Terl z miasteczka Częstochowa. Mam przejechane 808.70 kilometrów w tym 20.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 15.22 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Terl.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2012

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk

Opolszczyzna – kierunek NORD

Czwartek, 12 lipca 2012 · dodano: 12.07.2012 | Komentarze 0

Relacja towarzysza Jarka, współtowarzysza wypraw na którą tym razem niestety nie pojechałem za względu na ciężką kontuzję, którą wciąż leczę.
Ale jak zwykle warto przeczytać. Oto ona:


/ 4-7 lipca 2012/
Na wsi miedzy Namysłowem a Byczyną obserwowałem polowanie na aborygena. Był sklep, betonowy barak, zaopatrzony jak w połowie lat 80-tych XX w (dżemy, chleby, maki, piwa i wina „patykowate”). Wpadł do niego aborygen, wysypał na ladę garść przepoconych drobniaków; otrzymawszy w zamian wino rozsiadł się z nim w cieniu śmietnika. Gdy usłyszał warkot pojazdów ze zręcznością sarenki zerwał się chowając do ni to komórki, ni to chlewika... Pierwszy na motorze wjechał boss w czarnej, skórzanej kamizelce. Za nim starym fiatem pomocnik...Oboje zaczęli wabić aborygena delikatnym nawoływaniem... Wypatrzyli go w komórce, pomocnik zaczął go mobilizować do wyjścia kijkiem; biedak krzyczał „ni ma mnie tu...”W końcu wypełz skruszony.. Szczęściem boss wdał się w materialną dyskusję ze sklepikarzem o jakiś niewypłaconych pieniądzach. Aborygen wykorzystał moment, przechylił flaszkę opróżniając w ciągu kilku sekund. Szczęśliwy, napojony, dał się odwieźć na pole do roboty...
A upał w cieniu przekraczał 35 stopni.
Częstochowa – Blachownia – Aleksandria – Olszyna... Trasa znana na pamięć. Pod Olszyną mimo upałów gromadka saperów szukała niewybuchów. Zdziwieni, że wjechałem mimo wystawionych posterunków, na zagrożony teren. Dalej też znane strony – ciurkiem więc na Kokotek, wzdłuż wielkiego stawu Posmyk, i na Krupski Młyn.
Krupski Młyn, jak nazwa mówi założył Krupa Wacław w XVII w, a młyn był turbiną wodną niezbędną do kucia żelaza w tutejszej kuźnicy. Mała Panew, o czym też będzie dalej, była energetyczną podstawą rozwoju przemysłu metalurgicznego i zbrojeniowego. Takiego kompleksu militarno-wojskowego na wschodnich rubieżach Prus. Znaczenie Krupskiego Młyna urosło do mocarstwowej, gdy w 1874 r zdecydowano tu stworzyć fabrykę produkującą lignozę – wełnę strzelniczą. Było to drugie, bo wybudowanej przez Alfreda Nobla pod Sztokholmem przedsięwzięcie tego typu. Właścicielem była spółka, której głównym udziałowcem był śląski magnat Henckel von Donnersmarck. Fabryka produkowała proch strzelniczy, amunicję do mauzerów oraz amunicję artyleryjską. Świadomie zachowano otoczenie lasami, by w razie katastrofy zminimalizować straty. Wieś zasiedlona robotnikami zmieniła się w ładną osadę fabryczną z pałacykiem dyrekcji i wielka gospodą, w której sprzedawano do 300 piw dziennie. Po II wojnie światowej nadal miasto izolowano jako ośrodek wojskowy. Jako uboczną produkcję oprócz nitrogliceryny robiono tu tworzywa sztuczne, stąd nazwa fabryki „Nitron – Erg” oficjalnie kojarzyła się z wiaderkami i zderzakami do fiatów.
Z Krupskiego Młyn przez piękny las ochronny. Potem Kielcza szczycąca się Wincentym, co jako dominikanin w XIII w skomponował Gaude Mater Polonia. I kolejny obiekt kompleksu militarnego nad Małą Panwią – Zawadzkie. Żyłem niegdyś przeświadczony, że nazwa ta pochodzi od znanego łajdaka, oficera NKWD, wojewody śląsko-dąbrowskiego Aleksandra Zawadzkiego. Na szczęście nie – był jeszcze niemiecki inżynier Franciszek von Zawadzky, który w latach 20 XIX w na zlecenie hrabiego Renarda wybudował tu hutę. Wcześniej teren ten nazywano Moczodoły (od bagien), Palestyną (od żydowskich właścicieli) czy z grecka Philipolis (od Filipa hr Collony, założyciela kuźnic). Nazwa od Zawadzkyego wydaje się zasłużona, bo na tych bagnistych terenach przy hucie zwanej Minerwa powstało całe robotnicze miasto z kominem wielkości Jasnej Góry (w sumie niezbyt ciekawe, choć pewnie innego zdania są miłośnicy dziedzictwa przemysłowego).
Jadąc z Zawadzkiego rowerzyści korzystać mogą z równych wyasfaltowanych dróżek leśnych; pomysł na zagospodarowanie tutejszego leśnego parku krajobrazowego. Takimi ścieżkami, przez urozmaiconą dolinkami i strumykami dzicz leśną dotrzeć można do jednej z największych atrakcji Opolszczyzny – DinoParku w Krasiejowie. Za Krasiejowem – Ozimek.
Zanim o mieście – potrzebny jest wtręt, czyli dygresja. Otóż, jadę sobie rowerem trzymając się Małej Panwi, rzeki krajobrazowo uroczej, choć niestety zbyt brudnej jak na miłośników kajakarstwa i pływactwa. Mała Panew swoje źródła ma pod Koziegłowami, w Cynkowie (gdzie niegdyś stał jeden z piękniejszych kościółków drewnianych), a dalszy jej bieg – 132 km – wyznacza istny skansen architektury przemysłowej: od papierni w Kaletach po hutę w Ozimku. Sławę przemysłowego zagłębia rzeka zyskała już w XVII w, głównie dzięki wychowanemu na Małą Panwią Walentemu Roździeńskiemu, autorowi słynnej „Officyna ferrara...” czy opowieści o tworzeniu hutnictwa żelaza. Jak pisał ś.p. Walety o kuźnicach: „Wszakoż w księstwie opolskiem nad wszytkie szląskie nasławniejsze już są małpadewskie”. Ze smutkiem jednak muszę kontestować, że prawdziwy rozkwit przemysłu nad Mała Panwią (Małą Padwą – jak nazywał ją Rozdzieński) nastąpił dzięki Frycowi Wielkiemu. Po wojnach śląskich, po przyłączeniu Dolnego Śląska Fryderyk Pruski zdecydował o budowie tu omawianego zaplecza militarnego. Był to znak początku epoki „żelaznej armii”, czasu armat i karabinów.
Taki był też rodowód Ozimka, gdzie w dawnej osadzie młyńskiej przez pana Ozimka założonej, Fryc wybudował w 174 r Królewską Hutę Małapanew, a przy niej osiedle dla robotników. Huta szybko zdobyła uznanie produkując amunicję artyleryjska, a przy okazji garnki i kociołki. Uważano ją nawet w I poł. XIX w za najnowocześniejszą na kontynencie europejską. Rewelacją, do dziś będącą dumą miasta, było wybudowanie tu w 1827 pierwszego w Europie mostu żelaznego. Most stoi nadal, przeszedłem po nim suchą nogą, podziwiając i stara konstrukcję i panoramę na wieże kościoła projektowanego przez samego Schinckela ( tego od Malborka i najpiękniejszych pałacy pruskich).
Jedlice – mój następny punkt podróży – też były siedzibą huty podległej ozimińskiej „matce”. Teraz powstała tam duma współczesnej Opolszczyzny – huta szkła. Tu jednak, nie tyle przemysł nas interesuje, co panorama na wielkie jezioro Turawskie. Swoje powstanie ten wielki zbiornik zajmujący 24 km.kw, zawdzięcza jeszcze Niemcom; ba, przypisywany jest Adolfowi Hitlerowi. Plany były znacznie wcześniej, niż powstała NSDAP; szukano rozwiązania chroniącego Opole przed wylewem wód Odry i Małej Panwi. Ostateczny projekt powstał w 1928, ale realizacja odbyła się już w okresie hitlerowskiego kanclerstwa, w latach 1933-38. Były jeziora turawskie ( prócz dużego, są w starych żwirowniach także jezioro średnie i małe) oazą opolskiej rekreacji, miejscem harców wodnych i zabaw kampingowiczów. Dziś, gdy poziom konserwuje standard lat 70-tych,budzi smutek nostalgii. Woda w zalewie raczej odstrasza i to nie głębokością lecz zapachem.
Miejscowość, od której nazwa zbiornika pochodzi, Turawa była do wojny własnością ziemiańskiego rodu von Garnier. Pozostałością po nich jest klasycystyczny pałacyk, niestety dość obelżywie zniszczony. Jadąc w okolicach zbiornika warto jeszcze zwrócić uwagę na małą wieś Ligotę. Stoi tam w rzędach kilkanaście jednakowych domów, architektura „pruskiego muru” podkreśla ich egzotykę. Było to osiedle wybudowane w latach 30-tych dla przesiedleńców z terenu zalanego sztucznym jeziorem. Ponieważ wioska jest niemiecka, uczczono ten fakt niedawno specjalną tablicą pamiątkową.
Dalej jadąc na północ mijamy Bierdzany z sympatycznym drewnianym kościółkiem. Mijane wsie zamieszkałe są w sposób pomieszany: tu niemieccy autochtoni, tam napływowi ze wschodu. Widać to w krajobrazie, w Kadłubie Turawskim dumnie lśni nową dachówka z mozaiką – napisem „Gott mit uns”...Zatrzymać się warto w Zagwiździu pod Murowem. Tu, jak nazwa wskazuje – Friedrichsthal (po niemiecku) – była kolejna huta żelaza postawiona na potrzeby wojskowe. Śladem są zabudowania osady fabrycznej. Warto tu także rzucić okiem na urządzony przez księdza proboszcza mini ogródek botaniczny z różanecznikami
Z Zagwiździa, przez Murów i ładny las do Pokoju...Właściwie Spokoju...W XVIII w książe Karol Wirtemberski budując tu pałac nazwał miejsce Karlsruhe (Karolowym spokojem), identycznie jak znane miasto w Wirtembergii. Dzięki tej książęcej rodzinie nie tylko pałac otoczony parkiem zdobił wieś, do dziś wznoszą się podobne wieże dwóch kościołów – ewangelickiego i katolickiego (jak spokój to także ekumenia). Niestety, dziś po pałacu nie ma śladu. W zaniedbanym parku podziwiać można ruinę klasycznej Świątyni Dumania, na wyspie na stawie...Uczucia dawnych książąt upamiętnia głaz narzutowy z wyrytymi ich imionami
Z Pokoju kilkanaście kilometrów ruchliwą drogą wojewódzką na Namysłów. Przystanek – Ziemiełowice. Tu dorobiwszy się na gorzelniach Rudolf von Methner wybudował klasycystyczny pałac, który w dobry stanie przetrwał wojnę. Zniszczony użytkowaniem przez OHP jest obecnie restaurowany przez prywatnego właściciela. Niestety, obiekt niedostępny – podziwiam za płota. Z Ziemiełowic, boczną drogą,unikając samochodów wjeżdżam do Namysłowa.
Upał odbierał chęć zwiedzania średniowiecznego grodu, w którym Kazimierz Wielki podpisał pokój zrzekający się Śląska. Ładnie odrestaurowany fragment murów miejskich, ciekawy rynek z ratuszem, kościół gotycki...Miasto godne odwiedzin, w dodatku w zabytkowym browarze rozlewają dobre i tanie piwo „Zamkowe”
Uciekając przed upałem na północ trafiam nad Jezioro Michalickie, zalew na Widawce. Ładne,choć nieznane miejsce. Jest kemping nad wodą, ale odstrasza wysokimi cenami i brakiem sanitariatów. U nas w Europie Wschodniej, taki zwyczaj: chęć szybkiego dorobienia się na darach natury (wodzie, zieleni, powietrzu) bez zbędnych inwestycji. Nocleg wybieram na „dziko” przy okazji oglądając pałac w Woskowicach Małych: trochę zaniedbany ale ciekawy neogotyk z początku XX w.
Z Woskowic, bocznymi drogami o zdartym asfalcie, przez wsie pegeerowskie, do Byczyny. Urok miasta wynika z zachowanego pierścienia 5-metrowych murów miejskich z bramami i strzegącymi ich basztami. Mury wyznaczają przestrzeń Starówki, która choć przerośnięta XX-w blokami – nowotworami, zawiera atmosferę średniowiecza. Ładny z zewnątrz kościół gotycki, ratusz stylowo zrekonstruowany. W starym spichlerzu karczma – nieczynna czasowo. Lepiej tu przywozić z sobą kanapki....Reklamowana akcja promocyjna: mecz podstarzałym gwiazd Górskiego z towarzyszącym koncertem diskopolo. Mimo wszystko warto tu zajrzeć.
Z Byczyny przez Skomlin do Ożarowa. Po drodze czas drewnianych kościółków. W Ożarowie dworek modrzewiowy wystawił w początkach XVIII w Władysław Bartuchowski herbu Rola. Budynek, jak sen o polskim dworze, istne Soplicowo. Dobrym pomysłem było zgromadzenie w nim sprzętów z innych niszczejących siedzib szlacheckich, tworząc muzeum wnętrz dworskich. Nie jest ono szczególnie imponujące (raczej na poziomie przeciętnego skansenu), ale uwzniaśla to nasze Soplicowo.
I z Ożarowa, przez miłe mi Załęcze z przełomem Warty, do domu do Częstochowy. Bo rower chrzęści tęskniąc za oliwą, plecy spieczone na raka, a w Załęczu burza mi namiot złomotała.